Ostatnio w mojej głowie rządzą Igrzyska Olimpijskie, a niedawno do zabawy dołączyła Liga Mistrzów, ale to nie oznacza, że przegapiłem wspaniały moment powrotu Ekstraklasy! Jak mogłem opuścić takie wydarzenie? Jak można nie chcieć oglądać wspaniałych akcji, walki piłkarzy, pięknych bramek oraz niecodziennych taktyk na polskich boiskach? Zaraz! Co ja bredzę! Przecież wypowiadam się o naszej Ekstraklasie, która jest antytezą piękna! Oglądanie tej ligi jest równoznaczne z samookaleczeniem się. Przynajmniej tak było w 22 kolejce.
Muszę przyznać, że te 60 dni rozłąki z naszą rodzimą ligą minęły bardzo szybko. Każdy inaczej zagospodarował czas wolny, który zazwyczaj wypełniały mecze Ekstraklasy: niektórzy (jak ja) oglądali świetne widowiska z lig zagranicznych, inni postanowili spędzić resztę grudnia, styczeń i połowę lutego na szukaniu śniegu w Polsce, a jeszcze inni po prostu leżeli brzuchem do góry i oglądali Trybsona. Kto jak lubi. Ale teraz koniec leniuchowania! Ekstraklasa wróciła! Znów zajmie nasz czas w weekendy!
Niestety...
W ogóle zjawisko przerwy zimowej jest bardzo śmieszne.W wielu krajach nikt nie ma problemów grać przez cały czas. Rzadko narzeka się na pogodę lub zmęczenie. Czasami trenerzy wyciągają na światło dzienne starą bajkę o okrojonym składzie, ale muszą jakoś się usprawiedliwiać po zawalonych meczach. Ogólnie wszystko jest fajne i miłe, każdy gra i nie lamentuje z tego powodu. Jednak co dalej na wschód (oczywiście w Europie) to coraz częściej występuje zjawisko tejże zabawnej przerwy. Rosjan można zrozumieć, bo tam naprawdę raz zawieje i wystarczy na pół roku, chociaż Soczi nie jest dobrym przykładem. W Skandynawii oraz w krajach nad bałtyckich gra się w systemie wiosna - jesień, więc zima jest naturalną przerwą do przygotowania się na trudny nowego sezonu. Natomiast uważam, że tylko w Polsce oraz w jakiejś Słowacji przerwa zimowa mija się z celem. Słowację zostawiam, bo kogo interesuje tamtejsza liga? Ważni jesteśmy MY! 60 dni przerwy = dwa miesiące. Prawie połowę czasu piłkarze spędzili na wakacjach, często na bardzo egzotycznych wojażach, czym chwalili się na portalach społecznościowych. W świecie poważnej piłki prawdziwym rarytasem są podwójne wakacje w roku. Zazwyczaj tamtejsi zawodnicy zaznaczają w kalendarzach koniec czerwca i początek lipca jako czas na odpoczynek. I może dlatego zarabiają krocie i grają najlepszy futbol, ponieważ przez prawie cały rok interesują się piłką, a nie swoją opalenizną.
Już słyszę obronę w stylu: "w Polsce pogoda nie pozwala grać przez cały czas". Nie pozwala? A może po prostu osobom odpowiedzialnym za stadiony nie chce się ogarniać śniegu, którego i tak znów nie ma? Może nikt nie chce wydać większej kasy na lepsze murawy? Więc czemu marzymy o dogonieniu Europy, jeżeli place gry nadal wyglądają jak bagna? Co? Nie ma pieniążków? To skończmy kupować jakiś przeciętnych, żeby nie powiedzieć niecenzuralnie, pozerów z zagranicy! Natychmiast się pieniążki znajdą.
Co jest takiego śmiesznego w takiej przerwie? No cóż, dokładnie są to dwie rzeczy: nagroda za nie wiadomo co oraz brak sensu letnich przygotowań. Jeżeli spojrzeć na wszystko okiem typowego piłkarza i trenera z Ekstraklasy, to praktycznie wszystko jest bez znaczenia! Bo tak. Podczas lipca i sierpnia na siłowniach i boiskach wylewane są hektolitry potu. Następnie przychodzą pierwsze mecze i piłkarze skarżą się na brak świeżości, ponieważ liczne sparingi i ostry trening znacznie odbiły się na ich dyspozycji, a także nikt nie wszedł jeszcze w pełni w sezon - cokolwiek to znaczy. Taki typowy brak świeżości trwa z około dziesięć kolejek. Po nim nadchodzi zmęczenie i kontuzje, czego konsekwencją są żale trenerów z powodu okrojonej ławki rezerwowej. Ten stan utrzymuje się do przerwy zimowej. Wtedy nagle wszyscy odzyskują siły i spędzają kolejne wakacje. Leniuchują, obżerają się itd., a cały okres przygotowawczy, treningi i mecze w sezonie idą w łeb. Piłkarze z urlopów wracają bez formy, na nowo przechodzą przez męczarnie ciężkich ćwiczeń i licznych sparingów, aż wreszcie liga wraca. I co? I powtórka z rozrywki. Podczas pierwszych meczów znów o sobie daje znać tak bardzo popularny brak świeżości, a gdy on ustępuje, wraca zmęczenie, które utrzymuje się do końca sezonu. Znów wakacje, znów leniuchowanie, znów okres przygotowawczy, znów brak świeżości, znów zmęczenie i znów, i znów, i znów...i znów.
Piłkarze nie są za bardzo winni. Taki schemat sezonu jest zasługą głupiego systemu rozgrywek oraz myśli szkoleniowej, której Polska nie posiada. Nawet największy pracuś i walczak z Anglii po czasie poddałby się negatywnemu urokowi Ekstraklasy i działałby w taki sposób.
Dowodem na to jest właśnie ta nieszczęsna 22 kolejka, która była prawdziwą żałobą futbolu. W Anglii pomyślą sobie: "Ah! W Ekstraklasie zakończyła się przerwa. Na pewno piłkarze wracają głodni gry, silni i w pełni formy". Guzik prawda! U nas wszystko musi działać na odwrót. Po powrocie piłkarze (jeżeli nimi są) wyglądają jakby przeżyli właśnie trwający 48 godzin poród, który zakończył się cesarką bez znieczulenia. Kompletny brak czucia piłki! Podania zamiast dochodzić do nóg kolegi, dochodzą do nóg kibiców z ostatnich rzędów. Piłki po strzałach zwiedzają kosmos lub, co gorsze, lądują na aucie. Wszyscy biegają smętnie, bez nadziei. Całość wygląda beznadziejnie, mimo że właśnie w tej chwili piłkarze powinni być w najwyższej formie.
Żal tylko tych kibiców, którzy wydali 20 złotych na bilet. Zdrowszą rozrywką za takie pieniądze byłyby papierosy z piwem
Nie ma wyjątków. Każdy zespół pokazał się z koszmarnej strony. Tym, którzy oglądali mecz w Bielsku-Białej i przeżyli, gratuluję. Ale czego można było się spodziewać po dwóch najgorszych drużynach ligi? Lepiej miało być w Warszawie, lecz nie było. Gospodarze wspólnie z przyjezdnymi chcieli dorównać Podbeskidziu i Widzewowi w graniu najgorszej piłki w historii świata. Prawie się udało. Dobrze, że Żyleta utrzymała swój poziom. Jak to mówią: często liga jest tak silna jak silny jest jej lider. Nie dziwmy się więc, że nie mamy przedstawiciela w LM.
Cracovia polską Barceloną? Żałosne porównanie, ale jednak coś łączy obie strony. Cechą charakterystyczną Pasów jest bezproduktywne klepanie piłką. W meczu z Zawiszą zabrakło nawet tego klepania, goście zdobyli trzy punkty, a widowisko wyglądało głupio jak piwne wyzwania na facebooku. Na szczęście zawsze znajdą się bohaterzy, którzy uratują przynajmniej parę gram honoru i szacunku dla Ekstraklasy. Derby Pomorza mogły się podobać, a przynajmniej liczba bramek i walka do końca powinny budzić małe zadowolenie. W Lubinie też nie strzelono mało goli, ale zdobywali je tylko gospodarze i nawet jedna była aż tak śmieszna, że smutna - przynajmniej dla Witkowskiego. Mecz był tym gorszy, bo starała się wyłącznie jedna drużyna (dodatkowo gorsza na papierze). Komentarz do takich spotkań jest zawsze taki sam: katastrofa.
Kolejny piłkarski dramat rozegrał się w Chorzowie. Nie wiem czy to cud, czy fenomen trenera Kociana, ale po raz kolejny w ostatnich latach Ruch znajduje się blisko czołówki, choć jego skład bardziej nadaje się do I ligi, nie wspominając już o finansach. Spotkanie na Cichej lepiej puścić w niepamięć, jednak zastanawiające jest jaki spadek zanotowała Jaga. Przecież podlaski klub przyczynił się do zwolnienia Zielińskiego z posady szkoleniowca Ruchu, gdy w Białymstoku padł wynik 6:0. Kilka miesięcy po tych wydarzeniach Niebiescy nieco się zemścili, a Jagiellonia nie przypominała tamtego zespołu. Mecz nierówny meczowi? Nad Wisłą na pewno!
Śląsk versus Lech miał być hitem, był kitem. Sprawiał tylko wrażenie super widowiska. Obie jedenastki stworzyły niezłą iluzję, ponieważ mecz we Wrocławiu oglądało się naprawdę przyjemnie. Człowiek nie zaczynał myśleć o przełączeniu na 4fun tv, lecz oglądał i sądził, że widzi widowisko na poziomie. Poziom jakiś był, jednakże nie wysoki, a najwyżej prawie średni. Fajnie, że akcje szły od bramki do bramki, ale wystarczy policzyć ilość nieudanych podań na kilka metrów oraz bezmyślnych kombinacji. Tego było mnóstwo! Przynajmniej niezły ubaw zapewniła nam obrona Śląska.
I wreszcie na zakończenie kolejki Wisła przyjechała do Gliwic, co okazało się brutalnym doświadczeniem dla oczu. Hebert, którego Piast ściągnął z myślą o lepszych czasach dla obrony, odhaczył obok swojego nazwiska ogromny minus. Przedziwna była ta ręka. Musiał się postarać. Wisła również jakoś krnąbrna nie była i mecz w Gliwicach okazał się taką samą breją jak jego poprzednicy.
Podsumowując, osiem meczów, jeden fajny, jeden sprawiał wrażenie fajnego, reszta przebiła dno i zbliżyła się na centymetry do jądra planety. Taki wynik i to jeszcze po okresie przygotowawczym, po którym każdy normalny piłkarz ma energię i chęci do rywalizowania z najlepszymi. Jednak Ekstraklasa jest typer dziwnym, niecodziennym, specjalnym. Dla niej nie istnieją podstawowe zasady obowiązujące w futbolu.
Bo Polska ekstraklasa to dno...ta kopanina nie powinna się nawet nazywać "ekstraklasa". Przez cały sezon można na palcach jednej ręki policzyć dobre widowiska w których są ładne składne akcje. A Ruch mimo małego budżetu pokazuje, że nie zawsze pieniądze czynią cuda, choć przyznam że ja też nie wiem jak oni jeszcze nie spadli...
OdpowiedzUsuńFutbol to globalny biznes. Najlepsi piłkarze grają tam, gdzie najwięcej płacą. Piłkarze z Ekstraklasy nie są w stanie grać, jak Ronaldo.
OdpowiedzUsuńNatomiast problem jest w tym, że oglądając Premier League czy Ligę Mistrzów mierzymy ich miarą Ronaldo.
Kiedyś jeden z polskich piłkarzy tak to wszystko ujął "pilkarze twierdzą, że ciężko przepracowali przerwę zimową, bo co mieli by powiedzieć?".
OdpowiedzUsuń